„Mroczne cienie” cieniem Burtona
Burton uważany jest za wizjonera kina, twórcę wyjątkowego,
który odrzucając współczesną popkulturę, nie boi się wybiegać przed szereg i
proponować widzom rzeczy nowych, niezwykłych, zadziwiających, niespotykanych.
Kolejne pokolenia młodych kinomanów zdają się być oczarowane mocą wyobraźni
niepokornego reżysera. Reprezentują oni wszystkie grupy wiekowe, bo Burton nie
tworzy dla określonej. Tworzy dla wszystkich, każdemu dostarczając czegoś
innego. Najmłodszym – dreszczyk grozy, którego nie znajdą w innych produkcjach.
Starszym – wizualno-estetyczne spełnienie, a jednocześnie nienachalnie
zarysowane problemy, nad którymi mogą się pochylić bez obaw o moralnego kaca.
Skąd Burton czerpie pomysły na tworzenie tak
magiczno-fantastycznych światów? Podszepty krytyków o jego chorej wyobraźni z
pewnością nie oddają całej prawdy. Burton sam nigdy nie przyzna, czym tak
naprawdę się inspirował. Jednak wprawne oko rozpozna niektóre inspiracje, jak
chociażby czerpanie garściami z mistrza powieści grozy - Edgara Allana Poe.
Fascynację wielobarwnym meksykańskim Dniem Zmarłych. Kiczowatym amerykańskim
Halloween. Klasycznymi baśniami i bajkami (m.in. rosyjskimi), czy starymi
horrorami.
Burton jednak ostatnio rozczarowuje. Kryzys twórczy? Może.
Daleko mu do formy, jaką prezentował podczas premier swoich najlepszych filmów.
Ostatnio - „Alicja w krainie czarów” była nieudaną próbą przełamania
sztampowych, cukierkowo-lukrowych, disneyowskich adaptacji prozy Lewisa
Carrolla. Uważana jest za swoistą kapitulację zarówno Burtona, jak i jego
wiernego aktorskiego giermka – Deppa.
Krytycy
zastanawiają się jak długo jeszcze Burton pociągnie na renomie swojego
nazwiska. Jeszcze film lub dwa na poziomie „Mrocznych cieni” i kluby fanowskie amerykańskiego
reżysera zaczną się kurczyć do niepokojących rozmiarów.
„Mroczne cienie” to próba przeniesienia na wielki ekran
klasycznej amerykańskiej „opery mydlanej grozy”. Bohaterami filmu są, podobnie
jak w serialu, całe zastępy wiedźm, wilkołaków, wampirów i innych potworów. Prym
wiedzie nieporadny wampir o dobrym sercu – Barnabas Collins (w tej roli mdły
Johnny Depp). Po ponad dwustu latach udaje mu się uwolnić z grobu. Postanawia
odnaleźć potomków swojej rodziny, pomóc im,
przywracając dawną świetność oraz fortunę rodu. Jednocześnie będzie
musiał wyrównać rachunki ze starą znajomą – wiedźmą Angeliką, która (dosłownie)
wpędziła go do grobu, wcześniej zmieniając w wampira, w akcie zemsty za
nieodwzajemnioną miłość (w roli Angeliki charyzmatyczna Eva Green). „Mroczne
cienie” próbują być pastiszem filmów grozy, próbują łączyć horror z romansem,
komedią i dramatem. Jednak tym razem w przepisie na sukces zostały zachwiane
proporcje składników. Film dłuży się i ciągnie, nie pomaga nawet gwiazdorska
obsada (Depp, Green, Bonham Carter, Pfeiffer).
Być może kolejne projekcje burtonowskiej wyobraźni znów
będzie można określić mianem surrealistycznych, groźnych, cudowno-pięknych
snów. A nie tylko ich namiastką, jak to się dzieje w przypadku „Mrocznych
cieni” (czy wcześniejszej „Alicji…”). Okaże się już wkrótce.
Do przeczytania (pewnie-nie-tak-wkrótce)
Amandine
Widziałam i nieźle się bawiłam. Fakt, nie jest to dzieło na miarę innych jego filmów. Ale jest tam kilka motywów, dla których warto.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :).
dzięki za odwiedziny :) pozdrawiam :)
Usuń