niedziela, 26 maja 2013

Stoker


Jak być może dało się już zauważyć, filmowa forma jest dla mnie kwestią niezwykle istotną, niekiedy pozwalającą przymknąć oko na pozostawiającą sporo do życzenia treść.
W pewnym stopniu tę opozycję między formą a treścią mogę odnieść do goszczącego obecnie na ekranach polskich kin Stokera w reżyserii Park Chan-Wooka.

Muszę przyznać, że dawno w żadnym filmie nie widziałam tak perfekcyjnego, niebywałego wręcz zgrania wszystkich komponentów wspomnianej formy.

Zdjęcia i scenografia są przepiękne, ścieżka dźwiękowa (i nie mówię tylko o muzyce, ale i o dźwiękach jako takich) sprawia wrażenie, jakby stworzono ją  według jakiejś niezawodnej, gwarantującej sukces receptury, sama opowieść została zaś zmontowana w taki sposób, że nieustannie wychodzą na jaw ukryte znaczenia, nadające całości coraz to nowy sens. Film ma kompozycję klamrową, przy czym w finale scena, którą oglądaliśmy na samym początku ma już zupełnie inny wydźwięk, co stanowi najlepszy przykład zabiegu zastosowanego przez reżysera.

W hipnotyzującej, baśniowej scenerii Stokera znakomicie odnaleźli się odtwórcy głównych ról, czyli Mia Wasikowska i Matthew Goode.

Postać grana przez Wasikowską kojarzyła mi się nieco z Wednesday Addams – staroświecki ubiór, długie ciemne włosy otaczające bladą, nieruchomą twarz i niesamowite, mroczne spojrzenie, na którym skoncentrowało się oko kamery (charakterystyczną cechą jest tu filmowanie bohaterki od góry). Tak wyrazista gra oczu zwróciła moją uwagę, jako że jest elementem typowym raczej dla dawnego kina; współczesne zdaje się – niesłusznie! – o niej zapominać.

Zestawienie tego typu dziewczyny z bohaterem Goode’a – eleganckim i czarującym mężczyzną o pozornie niewinnym, ale dziwnie niepokojącym uśmiechu okazało się, dość niespodziewanie, strzałem w dziesiątkę; chemia między nimi była wręcz namacalna.

Idealnym uzupełnieniem osobliwego trójkąta stała się zaś Nicole Kidman, coraz bardziej przypominająca figurę woskową, co jednak w tym akurat filmie zupełnie nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie – doskonale wpasowało się w jego poetykę.

Cała ta wewnętrzna harmonia sprawiła, że film obejrzałam jednym tchem, z zaciekawieniem oczekując na to, co będzie dalej.


Po seansie pozostałam jednak z dziwnym uczuciem, jakbym uczestniczyła w jakimś oszustwie, iluzji. W gruncie rzeczy bowiem intryga sama w sobie okazała się nie być niczym szczególnym czy odkrywczym, poszukiwacze „filmowej głębi” mogą więc poczuć się rozczarowani. Oczywiście, jest kilka wątków, które próbują taką głębię pozorować. Stopniowe odkrywanie samej siebie przez bohaterkę, równoległe z poznawaniem prawdy o swojej rodzinie, czy też relacje dziewczyny z matką - potencjał tych tematów nie został jednak w pełni wykorzystany; pełnią one raczej podrzędną rolę wobec efektownej powłoki.

Ja mimo wszystko jednak doceniam talent Wooka do nabrania (a może ładniej – zaczarowania) widza.

Jego najnowsze dzieło jest dowodem na to, że czasem nie tyle sama historia jest ważna, ile to jak się ją opowie.

2 komentarze:

  1. Obejrzałam i się zawiodłam. Poprzednie filmy Chan-wooka miały dla mnie jakieś znaczenie. Mówiły o czymś. A tutaj można, owszem, podziwiać zdjęcia, stroje, Wasikowską, czasem muzykę. Ale to tyle, niestety. Szkoda, bo potencjał był!
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam twoje posty. Może zainteresujesz się moim blogiem?

    OdpowiedzUsuń