Jak być może dało się
już zauważyć, filmowa forma jest dla mnie kwestią niezwykle istotną, niekiedy
pozwalającą przymknąć oko na pozostawiającą sporo do życzenia treść.
W pewnym stopniu tę
opozycję między formą a treścią mogę odnieść do goszczącego obecnie na ekranach
polskich kin Stokera w reżyserii Park Chan-Wooka.
Muszę przyznać, że
dawno w żadnym filmie nie widziałam tak perfekcyjnego, niebywałego wręcz
zgrania wszystkich komponentów wspomnianej formy.
Zdjęcia i scenografia są
przepiękne, ścieżka dźwiękowa (i nie mówię tylko o muzyce, ale i o dźwiękach
jako takich) sprawia wrażenie, jakby stworzono ją według jakiejś niezawodnej, gwarantującej
sukces receptury, sama opowieść została zaś zmontowana w taki sposób, że
nieustannie wychodzą na jaw ukryte znaczenia, nadające całości coraz to nowy
sens. Film ma kompozycję klamrową, przy czym w finale scena, którą oglądaliśmy
na samym początku ma już zupełnie inny wydźwięk, co stanowi najlepszy przykład
zabiegu zastosowanego przez reżysera.
W hipnotyzującej, baśniowej scenerii Stokera znakomicie odnaleźli się odtwórcy głównych ról, czyli Mia Wasikowska i Matthew Goode.
Postać grana przez
Wasikowską kojarzyła mi się nieco z Wednesday Addams – staroświecki ubiór, długie
ciemne włosy otaczające bladą, nieruchomą twarz i niesamowite, mroczne
spojrzenie, na którym skoncentrowało się oko kamery (charakterystyczną cechą
jest tu filmowanie bohaterki od góry). Tak wyrazista gra oczu zwróciła moją
uwagę, jako że jest elementem typowym raczej dla dawnego kina; współczesne
zdaje się – niesłusznie! – o niej zapominać.
Zestawienie tego typu
dziewczyny z bohaterem Goode’a – eleganckim i czarującym mężczyzną o pozornie
niewinnym, ale dziwnie niepokojącym uśmiechu okazało się, dość niespodziewanie,
strzałem w dziesiątkę; chemia między nimi była wręcz namacalna.
Idealnym uzupełnieniem
osobliwego trójkąta stała się zaś Nicole Kidman, coraz bardziej przypominająca
figurę woskową, co jednak w tym akurat filmie zupełnie nie przeszkadzało, a
wręcz przeciwnie – doskonale wpasowało się w jego poetykę.
Cała ta wewnętrzna
harmonia sprawiła, że film obejrzałam jednym tchem, z zaciekawieniem oczekując
na to, co będzie dalej.
Po seansie pozostałam
jednak z dziwnym uczuciem, jakbym uczestniczyła w jakimś oszustwie, iluzji. W
gruncie rzeczy bowiem intryga sama w sobie okazała się nie być niczym
szczególnym czy odkrywczym, poszukiwacze „filmowej głębi” mogą więc poczuć
się rozczarowani. Oczywiście, jest kilka wątków, które próbują taką głębię pozorować. Stopniowe odkrywanie samej siebie przez bohaterkę, równoległe z poznawaniem prawdy o swojej rodzinie, czy też relacje dziewczyny z matką - potencjał tych tematów nie został jednak w pełni wykorzystany; pełnią one raczej podrzędną rolę wobec efektownej powłoki.
Ja mimo wszystko jednak doceniam
talent Wooka do nabrania (a może ładniej – zaczarowania) widza.
Jego najnowsze dzieło
jest dowodem na to, że czasem nie tyle sama historia jest ważna, ile to jak się ją
opowie.
Obejrzałam i się zawiodłam. Poprzednie filmy Chan-wooka miały dla mnie jakieś znaczenie. Mówiły o czymś. A tutaj można, owszem, podziwiać zdjęcia, stroje, Wasikowską, czasem muzykę. Ale to tyle, niestety. Szkoda, bo potencjał był!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Czytam twoje posty. Może zainteresujesz się moim blogiem?
OdpowiedzUsuń