poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rok 2012 na ekranach polskich kin



Rok 2012 dobiega końca, portale internetowe, gazety i wszelkie inne media prześcigają się w tworzeniu różnego rodzaju podsumowań, więc i my nie możemy być gorsze, ani bardziej oryginalne ;)
Ja osobiście i tak czuję wewnętrzną potrzebę uporządkowania tego, co w mijającym roku widziałam na ekranach kinowych, więc czemu by nie podzielić się swoimi przemyśleniami z innymi?  :) 



Mój top 11 roku 2012*:


1.      Najwyższy stopień podium przypada zbiorczo filmom WFF-u, o których napisałam już wszystko, co  mogłam, i nie mam do dodania nic poza tym, że umieszczę tu tylko utwory niepokazywane w polskiej dystrybucji kinowej. Będą to zatem: Ace Attorney, Kot do wynajęcia, Diablo, Królewna Śnieżka, Skradzione dzieciństwo, Córka (aczkolwiek jako zwycięzca Grand Prix tegorocznego Sputnika może zostać wprowadzona do kin w nadchodzących miesiącach), Pervertigo oraz, w dalszej kolejności – Gwiazdeczka i Bez entuzjazmu.


 2. Samsara  


Kolejny film z WFF-owego programu, ale pokazywany w kinach, więc traktuję go odrębnie. O nim też naskrobałam już kilka słów przy okazji relacji festiwalowej, więc dorzucę tylko, że jest to potęga kina w najczystszej postaci i najlepszy przykład tego, jakie cuda można uchwycić za pomocą kamery filmowej. Twórca Samsary, Ron Fricke, biorąc przykład z Godfreya Reggio, opowiada swoją historię poprzez ciąg niesamowitych obrazów, a co jak nie obraz (ściślej mówiąc, obraz ruchomy, a więc zawierający w sobie więcej możliwości) stanowi czynnik wyróżniający film spośród innych sztuk?


3. Artysta

O tym utworze napisano już tyle, że zapewne nie będę w stanie stworzyć niczego oryginalnego, ale kilka słów uzasadnienia zamieścić wypada. Wypunktujmy więc, za co należy się Artyście miejsce na podium:

·         Pomysł – niby prosty, a jednak nikt dotąd na niego nie wpadł, a jeżeli nawet wpadł, to nie odniósł sukcesu na taką skalę. Nie wyobrażam sobie również, żeby można było ten sukces powtórzyć. Dodatkowo złożenie hołdu kinu niememu i cofnięcie się w czasie o niemal 100 lat to idea bliska memu sercu.

·         Fakt, że na pomysł ten wpadli Francuzi, a nie Amerykanie :)

·         Wykonanie – perfekcyjne pod każdym względem. Zdjęcia, charakteryzacja aktorów, ich styl gry, stroje, muzyka – wszystko to złożyło się na opowiedzianą z lekkością i wdziękiem, spójną i miłą dla oka całość, która zdradza, że jej twórcy naprawdę lubią kino, co jest dla mnie bardzo ważne. I nie ma znaczenia, że opowiadana historia jest banalna do bólu; tak to właśnie miało wyglądać. 

 
 4. Valhalla: Mroczny wojownik

Mimo że film miał swą światową premierę w 2009 roku, do polskich kin wprowadzono go dopiero w czerwcu 2012; myślę jednak, że gdyby nie wcześniejszy sukces Drive, w ogóle nie zdecydowano by się na jego dystrybucję w Polsce.

Nie mam niestety dostępu do polskiego box office’u obu filmów, ale założę się, że Valhalla nie osiągnął nawet połowy wyniku finansowego Drive.

Przede wszystkim, w obsadzie brakuje tak chwytliwych, „gorących” nazwisk jak Ryan Gosling (choć dla mnie nazwisko Mikkelsen jest dużo większą zachętą).

Nie ulega również wątpliwości, że Valhalla jest filmem dużo trudniejszym w odbiorze; po pierwsze ze względu na niezwykle dosłowne sceny przemocy, o wiele bardziej brutalne i serwowane w większej ilości niż miało to miejsce w Drive. Tam dawka była jeszcze do zaakceptowania dla szerszej widowni, w szczególności dla kobiet zaciągniętych do kina przez swoich partnerów, skuszonych obietnicą szybkiej akcji i jeszcze szybszych samochodów. Valhalla to już jednak inny poziom brutalności i kiepska propozycja dla co wrażliwszych jednostek.

Drugą kwestią, mogącą stanowić problem dla odbiorcy, jest interpretacja filmu. Został on bowiem w dużej mierze oparty na symbolice zaczerpniętej z mitologii germańskiej, z którą zapewne mało kto miał okazję bliżej się zapoznać.

Dlaczego więc umieściłam ten obraz w swoim zestawieniu? Ano dlatego, że dawno nie widziałam na ekranie tak wykreowanego świata, mrocznego i pełnego okrucieństwa, ale na swój sposób pięknego i mistycznego. Valhallę przepełnia metafizyka, co przywodziło mi na myśl – może będzie to bardzo dziwne skojarzenie – Stalkera Andrieja Tarkowskiego. Bardzo intrygująca jest również postać głównego bohatera, milczącego Jednookiego, którego wizje należą do najciekawszych elementów filmu.

Podsumowując, Valhalla: Mroczny wojownik należy do filmów, w które należy raczej się wczuć niż odbierać rozumowo. 


 5. Miłość

Przyznam szczerze, że mimo entuzjastycznych opinii napływających z każdej możliwej strony (od wyróżnień na festiwalach, przez recenzje krytyków po komentarze znajomych – i nie tylko znajomych – na forach i portalach internetowych), byłam dość sceptycznie nastawiona do najnowszego projektu Michaela Hanekego.

Bardzo cenię tego reżysera za bezlitosne i cyniczne podejście do prezentowanych tematów, zwykle trudnych i stanowiących prawdziwą bolączkę ludzkości, dotyczących chociażby natury zła i śmierci (sztandarowym tego przykładem jest w mojej ocenie Funny Games, chyba najbardziej perfidny, przewrotny i okrutny film, jaki widziałam; być może pokuszę się jeszcze kiedyś o szerszą jego analizę).

Tym razem dało się słyszeć głosy, że Miłość różni się od poprzednich filmów Austriaka, głównie ze względu na mniejszy niż zazwyczaj poziom cynizmu.

W rzeczywistości jednak otrzymujemy zestaw typowych dla Hanekego elementów: długie ujęcia szczegółowo przybliżają widzowi coś, co rzadko który filmowiec odważa się przedstawić i coś, czego chyba każdy z nas się boi – starość i wiążący się z nią powolny, bolesny i trudny dla wszystkich proces odchodzenia. Natomiast umieszczenie w podobnych okolicznościach miłości, która  – jak sugeruje tytuł – jest tu mimo wszystko wartością najważniejszą i najsilniejszą, świadczy o tym, że przewrotność reżysera ma się w dalszym ciągu bardzo dobrze. Podobnie jak w przypadku innych filmów Hanekego, seans Miłości nie należy do szczególnie lekkich i przyjemnych. Po raz kolejny jednak austriacki twórca dotyka kwestii tak dla każdego istotnych, i robi to w sposób tak autentyczny, a przy tym wyważony, że trudno go wymazać z pamięci.

  
6. Bogowie ulicy

Kolejna pozycja z WFF-owego repertuaru; dość ograny schemat filmu policyjnego opartego na przyjaźni dwóch głównych bohaterów zyskuje na świeżości dzięki wymieszaniu tradycyjnej narracji z techniką „found footage”, a także dobrze napisanym, naturalnie brzmiącym dialogom i świetnie dobranej obsadzie. Film ogląda się z zainteresowaniem, a chwilami porządnie trzyma w napięciu. Solidne kino.


7. Musimy porozmawiać o Kevinie

Intrygująco nakreślona relacja pomiędzy matką a synem, oparta w dużej mierze na chemii pomiędzy znakomicie obsadzonymi Tildą Swinton i Ezrą Millerem. Duży plus za końcówkę, która wbrew pozorom może zaskoczyć i która z pewnością przemówi do chorej części wyobraźni niektórych widzów (siebie oczywiście do nich zaliczam ;))



 8. Fuck For Forest

Dokumentalny zapis tego, jak wyglądają współcześni hipisi, i w jaki sposób radzą sobie w dzisiejszych realiach. Film daje możliwość refleksji nad tym, jak zmienił się świat od czasów, gdy tego typu grupy tworzyły prawdziwą wspólnotę, i jak bardzo  wyobrażenia owych grup mijają się z faktycznym stanem współczesnej rzeczywistości.
 

 9. Zupełnie inny weekend

Doceniam ten film za to, że bez epatowania różnego rodzaju dewiacjami, do których niezrozumiałą słabość ma kino LGBT, w sposób realistyczny i szczery pokazuje związek homoseksualny, którego – mimo braku tego, co powszechnie nazywa się „happy endem” – niejeden heteryk mógłby pozazdrościć.

 
  
10. Marina Abramović: Artystka obecna

Jeżeli ktoś spodziewa się rzetelnej i skrupulatnie podanej biografii performerki, zawiedzie się. Film skupiony jest bowiem wokół jednego wybranego projektu, realizowanego w MoMA w Nowym Jorku. Jest to jednak projekt tak niezwykły i dający możliwość tak wielu fascynujących obserwacji, że brak owej rzetelnej, suchej biografii zupełnie nie przeszkadza.

 
  
11. Siedmiu psychopatów

Postmodernistyczna zabawa w duchu Tarantino, może nie wnosząca nic nowego czy odkrywczego do języka kina, ale całkiem zgrabna i nie pozwalająca się nudzić nawet na chwilę. Dobra rozrywka.



*z wyjątkiem miejsca 1. tylko filmy wprowadzone do kin w mijającym roku
**seans wielu ciekawych albo przynajmniej głośnych pozycji (m.in. Holy Motors, Mistrz, Frankenweenie, Skyfall, Gangster, Gra, Obława) ciągle przede mną



Jeżeli chodzi o największe rozczarowania 2012, na ten moment ograniczę się do ich wymienienia; jeżeli czas pozwoli, to na dniach pojawi się słówko wyjaśnienia do każdego z nich.

Muszę jeszcze nadmienić, że czołowa trójka to filmy, które uważam za całkiem niezłe, ale które srogo zawiodły pokładane w nich oczekiwania. Pozostałe są po prostu słabe:

1. Róża
2. Moonrise Kingdom
3. Nietykalni
4. Bestie z południowych krain
5. Tango Libre
6. Wstyd
7. Rzeź
8. Code Blue
9. Minister



 To teraz czekam na podsumowanie A., co by nie było tak jednostronnie

piątek, 21 grudnia 2012

"Barbara" - recenzja

Z racji przedświątecznego, grudniowego rozleniwienia już dawno nic nie publikowałam na blogu. Trzeba to było koniecznie zmienić. Przed Wami - najnowsza recenzja. Tym razem przyjrzałam się niemieckiemu kandydatowi do Oscara - "Barbarze". Enjoy!


Barbara : „Tutaj nie można być szczęśliwym”

Niemcy już wielokrotnie przepracowali na ekranie temat komunistycznej przeszłości. Po rewelacyjnym, utrzymanym w komediowej konwencji, „Good Bye, Lenin!” Beckera i wstrząsająco mocnym „Życiu na podsłuchu” von Donnersmarcka przyszła kolej na bardziej kameralną (aczkolwiek już docenioną, między innymi Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale) „Barbarę” w reżyserii Christiana Petzolda. Osobisty dramat został tutaj wpisany w szerszy, historyczny kontekst.
Wschodnie Niemcy, rok 1980. Barbara żyje w świecie, który jej się nie podoba. Przypomina zaszczute zwierzę. Izoluje się, unika ludzi,  ukrywa się w swoim małym, brzydkim mieszkaniu, wyglądając bojaźliwe zza firanki na stojący pod jej oknem samochód z oficerami Stasi. Nie ufa nikomu. Poznajemy ją, kiedy stoi na zakręcie swojego życia. Nie wiemy, co ją za nim czeka. Zresztą, podobnie jak ona sama. W dodatku – jest niezwykle tajemnicza. Powoli, jedna po drugiej, zaczyna odkrywać swoją przeszłość. Dowiadujemy się, że niegdyś pracowała w renomowanej berlińskiej klinice i że została zesłana tu, na prowincję, za karę. Za to, że starała się o paszport i chciała wyjechać – na Zachód – do ziemi obiecanej. Mimo swojej – zdawałoby się żałosnej sytuacji Barbara się nie buntuje. Zdaje się nie mieć na to siły. Jej życie przypomina wegetację, gdyby nie praca, której się oddaje, nie miała by po co żyć. A jednak w tych trudnych chwilach pozostaje dobrym, szlachetnym człowiekiem, który nie sprzedał swoich wartości za paczkę papierosów i pończochy.
Historia Barbary daje możliwość przyjrzenia się z bliska chorobom toczącym niemieckie społeczeństwo tamtych lat. Nieufność, podejrzliwość, oziębłość, a przy tym nieludzkość. Film nie stanowi jednak tylko rozliczenia z przeszłością, wręcz przeciwnie, historia zdaje się być jedynie pretekstem do pokazania osobistego dramatu jednostki w totalitarnym systemie lub, szerzej, jednostki zniewolonej. Obraz ukazuje uniwersalne wartości, problemy, uczucia, odruchy: miłość, gniew, pożądanie, zdradę, poświęcenie, oddanie. Widać to doskonale, gdy na ekranie pojawia się Stella - uciekinierka z obozu pracy. Lekarka traktuje ją nie tylko jako pacjentkę, staje się dla niej kimś znacznie więcej – córką. Barbara dzięki niej i Andre odkrywa, że mogłaby się czuć szczęśliwa nawet po niewłaściwej stronie muru, nawet nie będąc wolną.
Na szczęście Petzold zgrabnie unika czarno-białego podziału postaci. Andre, który donosi na Barbarę wcale nie chce tego robić, chociaż musi. Miejscowy oficer Stasi nie jest bezwzględnym potworem, posiada uczucia, którymi obdarowuje umierającą na raka żonę. Barbarą (w tej roli genialna muza Petzolda – to ich piąty wspólny film – Nina Hoss) targają wątpliwości i sprzeczne uczucia.
Petzold stworzył interesującą opowieść o kobiecie, która stając na rozdrożu, odważnie podejmuje słuszne decyzje i buduje swoje życie od nowa, ucząc się na nowo kochać, ufać, być. Przy tym nie pozwala się odczłowieczyć, stając się tym samym cichą bohaterką tamtych czasów.



Z serdecznymi, świątecznymi pozdrowieniami
Amandine
WESOŁYCH! I idę piec pierniki.

środa, 5 grudnia 2012

Burtonizm cz.3


Przed Wami trzecia (i ostatnia) część artykułu o twórczości Tima Burtona. Przy okazji, czy Wy także z niecierpliwością wyczekujecie "Frankenweenie"? Enjoy!



Z niecierpliwością czekasz na kolejny film Tima. Mówisz o nim „Tim”, zaczynasz traktować jak przyjaciela, bo zdaje się wiedzieć, co ci w duszy gra. Zdaje się cię rozumieć, chociaż cię nie zna. Nie uważasz, że to dziwne. Po prostu musicie być sobie przeznaczeni. Lubisz sobie myśleć, że jesteście do siebie podobni, a nawet tacy sami. Nie, ty nie nosisz takich śmiesznych strojów i fryzur.


Musiałeś czekać prawie dwa lata. Jest rok 2005, ty masz lat dwadzieścia. Nie jesteś już nastolatkiem, jesteś dorosły. Więcej rozumiesz, widzisz, czujesz. Do kin trafia właśnie animowana „Gnijąca panna młoda Tima Burtona”. Podoba ci się tytuł, zwiastuje nieprzewidywalność i dziwność. Już wiesz, że się nie zawiedziesz. Gasną światła, ty zapadasz się głębiej w fotel, odgradzasz się od innych ludzi, przenosisz do ekranowego świata. Rozpoczyna się film. Raz za razem wybuchasz śmiechem. Uwielbiasz czarny humor. „To takie angielskie!” – myślisz. Nucisz pod nosem piosenki, wytupując rytm prawą nogą. Razem z młodzieńcem o imieniu Victor wracasz z podróży do XIX-wiecznej Anglii, aby poślubić swoją narzeczoną – Victorię. Dla zabawy zakładasz na znaleziony w lesie patyk-palec obrączkę i wypowiadasz, celem poćwiczenia, słowa małżeńskiej przysięgi. Wtedy pojawia się Ona. Decydujesz się podążyć do świata zmarłych, aby poślubić tę, do której ów palec należał. Wiesz, że czeka cię wiele przygód. Wiesz, że to wszystko nie może się dobrze skończyć, a jednak brniesz dalej i dalej. Historia jednak szybko się kończy, a ty czujesz niedosyt. Jeszcze chociaż raz, na chwilę chciałbyś zawitać do świata zmarłych, który w porównaniu z tym na górze wydaję się być idyllą. Podczas gdy świat ludzi jest szary i ponury, zamieszkiwany przez groteskowo smutne postacie – świat umarłych wybucha kolorami, gwarem, muzyką, tańcem. W oczy rzucają ci się powyginane kształty zabudowań, mroczna sceneria lasu, wszechobecna groteskowa groza, karykaturalne postacie. Jesteś wniebowzięty, tak jak reszta sali. Tu i tam słychać pomruki zadowolenia, ciche komentarze i głośne śmiechy. Zapalają światła, cichnie muzyka. Wychodzisz z kina, wsiadasz do pociągu, wracasz do domu. Odpalasz komputer. Wchodzisz na różne strony, fora. Chcesz się dowiedzieć więcej na temat filmu. Czytasz o technice poklatkowej, o koniecznej dla niej cierpliwości dla układania makiet i kukiełek, o skomplikowanej i pracochłonnej metodzie otrzymywania filmu. Myślisz, że to pewnie dlatego wydaje się on jeszcze bardziej magiczny i staje się artystyczną wariacją na temat śmierci. Śmierci, która wydaje się być ciekawsza od życia. Układasz dłonie na klawiaturze komputera. Od niedawna po każdym seansie spisujesz swoje przemyślenia. Cytaty, które zapamiętałeś. Szczegóły, które nie chcesz, żeby ci umknęły. Wystukujesz tytuł, reżysera, aktorów, słowo „gatunek” i wpatrujesz się w puste pole. Bo czym właściwie jest „Gnijąca panna młoda…”? Animacją? Nie, to by było zbyt banalne. Bajką? Może, ale z elementami grozy, powieści gotyckiej w stylu Poe’a, makabreski. Czarną komedią? Z całą pewnością. Komedią romantyczną? W pewnym sensie. Musicalem? Może, ale nie o to w nim chodzi. Po krótkim czasie stwierdzasz, że to nie jest najważniejsze i po prostu pozwalasz swoim myślom płynąć, a swoim palcom zapisywać ten nieuporządkowany strumień świadomości.
Czytasz to, co napisałeś na końcu: „Czuję się jak postać z filmu Burtona, która w kolejnych produkcjach przybiera tylko inne kształty, a tak naprawdę jest różnymi odcieniami tej samej barwy. Postacią, która nie potrafi sobie za bardzo poradzić z otaczającym ją realnym światem. Ucieka więc w świat nierealny – magiczny, fantastyczny, inny.”
Tak dzieje się z Edwardem Nożycorękim, z Edwardem Bloomem, a nawet z Victorem. Dlatego czujesz się z nimi tak mocno związany, tak bardzo przeżywasz ich historie opowiadane przez Burtona na ekranie.  Nie możesz się doczekać kolejnych.




Do przeczytania wkrótce
Amandine

środa, 28 listopada 2012

Burtonizm cz.2


Obiecana część druga (i zarazem przedostatnia) burtonowskiego cyklu. Nie zdradzę Wam jeszcze o czym piszę w części trzeciej. Niech to będzie niespodzianka. Enjoy!


Masz osiemnaście lat. Jesteś już dorosły, ale twoje wybory życiowe się nie zmieniły. Nadal prowadzą cię tą samą ścieżką – ścieżką filmu. Przez te wszystkie lata pozostałeś wierny dziecięcej, burtonowskiej wizji świata. Niestrudzenie hołdujesz zasadzie: „Na wszystkie filmy Burtona, bez względu na recenzje, wybieram się zaraz po premierze”. Jest 2004 rok, do kin trafiła właśnie „Duża ryba”. Udaje ci się zdobyć bilet na pokaz premierowy. Niemal biegniesz wieczorem do kina. Oczekujesz wiele, a jednocześnie boisz się oczekiwać. Boisz się rozczarowania. Wyświetlają film. Zatracasz się w opowieści. Nie zauważasz, że kino powoli, człowiek po człowieku pustoszeje. Zapalają światła, budzisz się z transu. Ta historia kompletnie cię zaczarowała i obezwładniła. Nie sądziłeś, że Burton bez Deppa będzie jeszcze lepszy, lepszy niż wszystko, co do tej pory oglądałeś. Całkowicie i bez zastrzeżeń kupiłeś idylliczną opowieść o surrealistycznym życiu starego ojca, wsłuchałeś się w niesamowicie brzmiące, barwne historie o cyrku, wiedźmie, olbrzymie, prawdziwej miłości, przygodach, wzlotach, upadkach, rodzinie, śmierci, życiu. Zapragnąłeś w nie uwierzyć. Może nawet uwierzyłeś. Po raz kolejny za sprawą filmu przeniosłeś się do innego świata i żyłeś w nim. Za krótko. Uwielbiasz takie filmy, gdzie nie musisz myśleć o scenografii, grze aktorskiej, muzyce. Kiedy to wszystko staje tylko tłem dla świetnie opowiedzianej historii. Dajesz się porwać i myślisz, że to prawda, rzeczywistość. Po powrocie do domu czekasz aż Edward Bloom zapuka do twoich drzwi i opowie ci kolejną historię. Niesamowitą, a może jednak niesamowicie prawdziwą historię swojego życia.



Do przeczytania wkrótce
Amandine
P.S. Fani Burtona łączcie się! 

czwartek, 22 listopada 2012

Burtonizm cz.1

Po raz pierwszy (może ostatni, a może nie) napisałam tekst o tematyce filmowej w postaci quasi-opowiadania. Dość już miałam "zwyczajnych" artykułów i chciałam pokusić się o coś bardziej nieprzeciętnego. Jak wyszło, to już musicie Wy, drodzy Czytelnicy, ocenić. Ale to dopiero next time, gdyż dzisiaj (z uwagi na fakt, że tekst w trakcie pisania niezwykle się rozrósł i nieporozumieniem byłoby wrzucanie go w całości) - tylko pierwsza część.  Enjoy reading!



Burtonizm – arealna rzeczywistość od kołyski aż po grób

Rodzisz się.  Zauważasz, że świat jest szary i nudny. Chcesz coś z tym zrobić, więc wybierasz.   Rodzi się twoja pasja. Kiełkuje z wolna. Początkowo nieśmiało, delikatnie. Co jakiś czas przypomina o sobie. Potem zabiera ci coraz więcej chwil, energii. Ale nie narzekasz. Poświęcasz jej niemal wszystkie swoje myśli, zaprząta każdą twoją wolną chwilę.


Masz pięć lat, góra siedem. Idziesz za rękę z niską, pulchną kobietą w różowym sweterku – twoją matką. Nie za bardzo wiesz dokąd. Jeszcze nigdy nie byłeś w takim miejscu. Niski bladożółty budynek wsparty chylącymi się ku upadku kolumnami. Spoglądasz w górę, czytasz napis, smakujesz na języku to słowo – „kino”. Brzmi tak egzotycznie. Nie wiesz czego się spodziewać. Siadasz w głębokim fotelu, o wiele dla ciebie za dużym. Gasną światła. Trochę się boisz, a jednocześnie czujesz podniecenie, nie możesz się doczekać. Zastanawiasz się, co się za chwilę wydarzy. Pojawiają się pierwsze napisy, postacie. Dajesz się wciągnąć, zatracasz w innym świecie. Chwilami zapominasz, że ten inny świat nie jest prawdziwy, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Musisz wtedy mocno chwycić się poręczy fotela. Łapiesz się na tym, że zaczynasz współczuć głównemu bohaterowi, mimo że jest taki cudaczny i dziwny. Podziwiasz arcydzieła z lodu stworzone rękoma, które zamiast palców mają nożyce. Dopingujesz go, życzysz jak najlepiej.  Jednocześnie swoimi dziecięcymi oczami chłoniesz nieznane dotąd widoki – ponure zamczysko pełne fantastycznych rekwizytów i niezwykłych przedmiotów oraz kontrastujące z nimi słonecznie radosne przedmieścia. Nie rozumiesz innych ludzi. „Dlaczego nie lubią Edwarda?” – pytasz szeptem mamy. „Bo jest inny.” – nie zadowala cię ta odpowiedź. Przecież ty też jesteś inny.  Trochę jak Edward. Tyle, że nie masz nożyc zamiast rąk. Szczęściarz z ciebie. Też jesteś w gruncie rzeczy miłym i sympatycznym chłopcem, a jednocześnie nie potrafisz się zbliżyć do ludzi. Szukasz ucieczki w innych światach, nierealnych światach, które równie dobrze mogłyby być wypełnione lodowymi figurami i śmiesznie uczesanymi psami. Tak samo jak Edward, czujesz się w tych światach zagubiony. Czy znajdziesz kiedyś kogoś takiego jak Peg i Kim, które ci pomogą i się tobą zaopiekują? Zaraz, Peg już masz, siedzi teraz obok ciebie, a na Kim jest jeszcze o wiele za wcześnie.  Cały czas odkrywasz nowe podobieństwa łączące cię z głównym bohaterem. 
Gdy podrośniesz, będziesz umiał to nazwać. Zapiszesz nawet w notatniku, że „obaj kochacie świat, mimo wszystko i za wszystko, chociaż tego wszystkiego nie daje wam dużo”.  Pogrążony we własnych myślach ledwo zauważasz napisy końcowe. Budzi cię dopiero słodko-gorzka muzyka i kobieca dłoń położona na twoim ramieniu. „Jak ci się podobało?”. Nie znosisz tego pytania. Nie sądzisz, żeby spodziewane „bardzo” albo „było fajnie” wyrażało wszystko, co teraz czujesz. A czujesz tak wiele. Współczucie, strach, radość, smutek, ulgę, ciekawość.  Mruczysz coś niezrozumiałego w odpowiedzi i pogrążasz się w rozmyślaniach. Po dziesięciu minutach już wiesz co będziesz robił w przyszłości. Będziesz aktorem, bardzo dobrym aktorem. Takim, który nie gra postaci, tylko się nią staje. Tak samo jak ten aktor, który grał Edwarda. Zaraz, on nie grał Edwarda, on nim był. Po kolejnych pięciu minutach dochodzisz do wniosku, że się do tego nie nadajesz i, że byłbyś o wiele lepszym reżyserem. Mógłbyś wtedy sam kreować światy. Zaraz jednak uświadamiasz sobie, że to nie jest to, co chciałbyś naprawdę w życiu robić. Ty chciałbyś oglądać filmu i po prostu o nich opowiadać. Zostaniesz krytykiem filmowym.




Pozdrowienia dla wszystkich fanów Burtona
(i nie tylko)
Do przeczytania!
Amandine



piątek, 16 listopada 2012

"Bestie z południowych krain" - recenzja


Bestie z południowych krain

Ostatnimi czasy to filmy niezależne, zwłaszcza reżyserskie debiuty, raz za razem zdobywają serca widzów i wnoszą powiew świeżości do odrobinę zatęchłego w swej zachowawczości kina. Nie inaczej rzecz się ma z debiutem Benha Zeitlina, uznanego (trochę górnolotnie) nadzieją amerykańskiego kina artystycznego. Jego „Bestie z południowych krain” podbiły wiele filmowych festiwali (między innymi redfordowski Sundunce, gdzie zdobyły główną nagrodę).

Filmowa Hushpuppy dostrzega, że coś się w jej otoczeniu zmienia. Dociera do niej fakt, że już niedługo nic nie będzie takie same. To jej przeczucie zwiastują (może nieco zbyt dosłownie i nachalnie) obudzone z arktycznego snu olbrzymie tury. Świat marzeń i wyobraźni jest tu nierozerwalnie związany ze światem rzeczywistym, przeplata się z nim i zazębia, tworząc w gruncie rzeczy jedną, zaskakująco spójną całość. Oniryzm i realizm idealnie się ze sobą komponują, czyniąc oglądany na ekranie świat zarazem prawdziwym, jak i mitycznym. A tym samym niezwykle kuszącym i zachęcającym do zagłębienia się w jego meandrach. Film można w dwóch słowach określić wiele mówiącym terminem realizmu magicznego (w którym to stylu króluje niepodzielnie inny amerykański reżyser – Tim Burton). Jest to jednak realizm magiczny pozbawiony całej tej cukierkowo-lukrowanej, kiczowatej otoczki. Wręcz przeciwnie – ma gorzki posmak.


Film udowadnia, że warto czasami znów poczuć się dzieckiem. Taką możliwość daje spojrzenie na świat oczami niezwykle rezolutnej sześcioletniej Hushpuppy. W tej roli genialna, magnetyczna, zagarniająca cały ekran i spychająca pozostałych – bardziej doświadczonych – aktorów na margines, Quvenzhane Wallis – o której nikt nie powiedziałby, że jest debiutantką, zwłaszcza gdy patrzy się na niesamowitą gamę emocji, wyrażaną złożoną mimiką i gestami. Dzięki przejęciu jej punktu widzenia, zaczyna dostrzegać się rzeczy wcześniej niedostrzegalne – otaczające nas piękno i harmonię natury, moc płynącą z bicia serca, złożoność ludzkich więzi, by wymienić tylko kilka. „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.” – chciałoby się zacytować klasyka. Może nieco banalnie i naiwnie, ale jednocześnie magicznie i zachwycająco w swej prostocie.

Zeitlin jest nie tylko reżyserem - jest artystą. Genialnie operuje światłem, nasyceniem barw, dźwiękiem, tworząc przy tym fantastyczny, baśniowy, nierealny świat (genialna jest zwłaszcza scena wielkiej fety z fajerwerkami, w której bierze udział Hushpuppy). Imponuje też jego – zdawałoby się nieograniczona – wyobraźnia. Reżyser podkreśla w wywiadach, że zależy mu zarówno na naturalnych, dziewiczych wręcz plenerach (takie właśnie jest Bathub, które grały luizjańskie krajobrazy) jak i na przekazaniu prawdziwych emocji, przeżyć, wyborów, które nie raz okazują się dla nich za ciężkie. Trzeba przyznać, że łączy te dwie rzeczy idealnie.

Zeitlin balansuje na cienkiej granicy między arcydziełem a art’housową papką. Dla jednych przechyla się bardziej w jedną, dla drugich – w drugą stronę. To film, który trzeba przepracować w samym sobie i zdecydować, którą stronę wybrać. Zeitlin zmusza widza do spojrzenia w głąb siebie, do odkrycia jeszcze nieznanych pokładów dziecięcej wrażliwości, do spróbowania odnalezienia prawdy –a przynajmniej jej części – o sobie. Gra z nim, ale jednocześnie próbuje pomóc odnaleźć - jeśli nie szczęście, to przynajmniej spokój w tych niespokojnych czasach. 

sobota, 10 listopada 2012

28. WFF po raz ostatni



Jeżeli ktoś myślał, że trzy teksty o WFF-ie wyczerpują moje możliwości twórcze, to był w błędzie. Nie zważając na potencjalne protesty i znużenie czytelników wałkowaniem ciągle tego samego tematu, czuję się w obowiązku wyczerpać go do cna. Wszak WFF odbywa się tylko raz do roku, a żadnemu innemu festiwalowi z całą pewnością nie poświęcę już tyle uwagi.
Do kontynuacji wątku skłoniły mnie pierwotnie jeszcze dwa tytuły, których pominąć bez słowa nie mogę, i którym należy się przyjrzeć, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.
Tytuły owe mają ze sobą wiele wspólnego: obydwa podejmują ponure i niezbyt przyjemne w odbiorze tematy, ale zarówno jeden, jak i drugi porusza i przejmuje dogłębnie, nie pozwalając oderwać oczu od ekranu. Ponadto, oba seanse pozostawiły znaczną część widowni w stanie emocjonalnej rozsypki (co przejawiało się ponadprzeciętnym zużyciem chusteczek do nosa), mnie zaś w depresji i niemożności skupienia się na kolejnych filmach.

Pierwszym z omawianych obrazów jest rosyjska Córka w reżyserii Natalyi Nazarovej i Aleksandra Kasatkina. Fani kina znad Wołgi powinni wiedzieć, czego się można spodziewać i, że tak to ujmę, nie zawiodą się. Podobnie jak w większości dzieł naszych wschodnich sąsiadów, i tu odnajdziemy przygnębiające otoczenie, przypominające co bardziej podejrzane polskie okolice, i niezbyt optymistyczny obraz ludzkości. Jedną z przyczyn tej mało pocieszającej wizji staje się seria morderstw dokonywanych na młodych dziewczynach powracających z zakrapianych alkoholem imprez.
Tytułową bohaterką Córki jest nastoletnia Inna, osierocona przez matkę i wychowywana przez niezwykle surowego ojca. Gdy zaprzyjaźnia się z Maszą, nową dziewczyną, która pojawia się w szkole, nie wie jeszcze, jak dramatyczne konsekwencje będzie dla niej miała ta znajomość.
Mimo pozornie optymistycznego, dającego nadzieję finału, w którym niektórzy widzowie szukali pokrzepienia po przeżytej na sali kinowej traumie, ja zostałam przez Córkę pozbawiona złudzeń co do kondycji natury ludzkiej. Czy stanowi to zachętę do zobaczenia filmu? - to każdy musi rozważyć indywidualnie. Niemniej film jest naprawdę dobry, o czym może świadczyć chociażby uhonorowanie go nagrodą FIPRESCI, uważaną zwykle za o wiele bardziej wiarygodną niż Grand Prix (dotyczy to nie tylko WFF-u, ale i każdego innego większego festiwalu filmowego).

Córka, reż. Natalya Nazarova i Aleksandr Kasatkin

Jednakże, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Przekona się o tym ten, kto obejrzy drugi film, szwajcarsko-niemieckie Skradzione dzieciństwo. Pod względem pesymizmu nawet Córka nie wytrzymuje konkurencji, gdyż jej „rywal” nie daje choćby pozorów nadziei, które Nazarova i Kasatkin zaserwowali nam w finale.
Skradzione dzieciństwo to historia dwójki dzieci, które z różnych przyczyn trafiają do rodziny zastępczej, mającej zapewnić im opiekę w zamian za pomoc przy pracy w gospodarstwie. Nietrudno się domyślić, że ich losy nie będą wesołe…
Największą siłą Skradzionego dzieciństwa jest jego niejednoznaczność, przez co uderza on w widza ze zdwojoną siłą. Mimo oczywistej i uzasadnionej niechęci do postaci członków rodziny zastępczej, trzeba przyznać, że i oni nie są całkowicie winni zaistniałej sytuacji, i że głównym winowajcą jest w rzeczywistości szeroko pojęty system, z którym, jak wiadomo, wygrać nie sposób. Ten przykry i myślę, że dobrze nam znany wniosek, a także wielowymiarowi bohaterowie oraz umiejętne przedstawienie złożonego problemu sprawiają, że film pozostaje w głowie jak kłująca zadra, którą bardzo trudno usunąć.


Skradzione dzieciństwo, reż. Markus Imboden


 Na koniec (tym razem już naprawdę), w ramach odpoczynku po dość ponurym tekście powyżej, krótkie zestawienie pozostałych filmów, które warto obejrzeć oraz tych, które lepiej omijać szerokim łukiem.



WARTO

-Samsara – właściwie powinna znaleźć się w odkryciach, i to w ścisłej czołówce, ale ponieważ zobaczyłam ją już po festiwalu, umieszczam tutaj, co w żadnym razie nie umniejsza jej wartości. Oszałamiające i hipnotyzujące widowisko, poemat o świecie, życiu, Bogu, człowieku i wszystkich pozostałych sprawach, które przyjdą do głowy w trakcie seansu.
A nawet jeśli nie przyjdą, możliwość ujrzenia miejsc, których bez pomocy kamery filmowej raczej nigdy nie zobaczymy, powinna być wystarczającą zachętą. 
Uwaga: oglądanie Samsary na ekranie mniejszym niż kinowy kompletnie mija się z celem!

-Blondynka – dla tych, którym piękna forma pozwala przymknąć oko na mało odkrywczą czy  porywającą treść

-Gwiazdeczka – historia przyjaźni młodej dziewczyny i starej kobiety, pokazująca potrzebę bliskości w dzisiejszym zatomizowanym świecie pełnym nic nie znaczących, powierzchownych znajomości

-Bez entuzjazmu – interesujący obraz relacji między człowiekiem i pieniądzem

OMIJAĆ

-Martwy i szczęśliwy – pomysł równie ciekawy jak nieciekawe jego wykonanie. Nuda.

-Killing Time – opis zapowiada hołd dla kina Tarantino, co tylko pogłębia poczucie przepaści dzielącej rumuńskiego ucznia i amerykańskiego mistrza. Najlepszy w tym filmie jest tytuł.

-Wielkie wejście – tytuł, z którego zaczerpnęłam inspirację w pierwszym poście. Wejście jest jednak co najwyżej średnie; opowiadający historię punka i jego brata film nie przekonuje, a przy tym jest pozbawiony punkowej energii i brawury .

-Węgry 2011, Making of Jesus Christ, Gdy zapadnie noc – ja osobiście nie widziałam, ale widzowie opuszczający sale grubo przed zakończeniem seansu oraz nieoficjalna walka o tytuł najgorszego filmu festiwalu powinny poważnie dać do myślenia.

PS. Być może ktoś zauważył brak dokumentów w zestawieniu (z wyjątkiem Samsary, ale to nie taki znów typowy dokument); absolutnie nie oznacza to braku dobrych pozycji w tym gatunku, ale raczej moją własną i osobistą niechęć do niego.
Fanom dokumentów polecam przyjrzenie się pierwszej dziesiątce Plebiscytu Publiczności, gdyż w tej kategorii, w odróżnieniu od fabuł, ponoć naprawdę oddaje on to, co najlepsze.
Szczególnie To nie Kalifornia wzbudził taki entuzjazm wśród wielu moich znajomych, że do dziś żałuję, że ten akurat dokument mnie ominął.

Pierwsza dziesiątka Plebiscytu Publiczności – dokumenty:

1 Far Out Isn't Far Enough: The Tomi Ungerer Story
2 This Ain't California
3 Ping Pong
4 Trash Dance
5 Samsara
6 One Day After Peace
7 Stolen Seas
8 The Queen of Versailles
9 Hitler's Children
10 Soundbreaker


Dla porządku także fabuły:

1 Imagine
2 Operation E
3 The Foster Boy
4 Blancanieves
5 The Daughter
6 End of Watch
7 God's Neighbors
8 The Holy Quaternity
9 Aftermath
10 The Sessions


Resztę nagród znajdziecie tu:
http://www.wff.pl/pl/nagroda-publicznosci/



sobota, 3 listopada 2012

Kino francuskie w natarciu

Bonjour!
Oj, dawno mnie tu nie było, ale poprawiam się i wracam z dłuższym tekstem. Tym razem jest to artykuł pseudo-publicystyczny o fenomenie kina francuskiego. Zostawiam Was i życzę przyjemnej lektury. Au revoir!


Francja - Hollywood 1:0

Jest ich pięciokrotnie mniej, mają dwa razy mniejszy przychód, zajmują nieporównywalnie mniejszą powierzchnię, a jednak to oni – Francuzi –z łatwością pokonują Amerykanów i są potęgą współczesnego kina. Jak do tego doszło, że filmowy Dawid pokonał Goliata?

Kino francuskie w natarciu

Kino francuskie bije ostatnimi czasy wszelkie rekordy popularności. Osiąga frekwencyjne sukcesy zarówno na Starym Kontynencie, jak i  w Ameryce.  Udział filmów francuskich i amerykańskich w rynku od kilku lat utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie (po 40%). Walka o palmę pierwszeństwa ciągle trwa.  Raz górą jest Hollywood, raz Paryż. Dla przykładu ubiegły rok został ogłoszony przez dziennikarzy rokiem kina francuskiego. Takie filmy jak „Artysta” czy „Nietykalni” zdobyły wszelkie możliwe nagrody na festiwalach filmowych oraz uznanie w oczach widzów i krytyków.

Francuski patent

Liczby mówią same za siebie: rekordowa ilość – 272 – wyprodukowanych nad Sekwaną tytułów, 215 milionów miłośników rodzimego kina, ponad 5,5 miliona widzów „Nietykalnych” w Niemczech, aż 3,5 miliona euro zarobione przez film w ciągu miesiąca w samych Włoszech. Jaki jest patent Francuzów na międzynarodowy sukces? - Kino francuskie jest po prostu miłe, przyjemne, urocze, pozwala patrzeć na świat z optymizmem, zachwyca humorem, pomysłem, ma w sobie jakąś oryginalność.  To jest chyba niesamowicie potrzebne widzom w okresie globalnego kryzysu - nie tylko ekonomicznego, ale w ogóle: postmodernistycznego kryzysu ludzkości – szuka przyczyn francuskiej filmowej ekspansji Marta Kaprzyk, autorka bloga „Movielicious”. Bez wątpienia na światową pozycję francuskiej kinematografii składają się także całe lata polityki artystycznej rządu (jak na przykład bardzo dobrze rozbudowany system dotacji i protekcyjność instytucji), a także poczucie odrębności kulturalnej.

Stany Zjednoczone kradną

W przeciwieństwie do Francuzów gigantyczny amerykański przemysł filmowy ma coraz mniej świeżych i oryginalnych pomysłów na dobre fabuły. Raz za razem serwuje widzowi nieudane odgrzewane kotlety (w postaci chociażby kolejnych części „Szczęk” czy „Piranii”), licząc na to, że jeśli coś sprawdziło się raz, sprawdzi się i drugi. Zdaniem widzów: niekoniecznie. Amerykanie posuwają się jednak jeszcze dalej i zwyczajnie kradną całe filmy lub tylko pomysły na nie. Wystarczy wspomnieć chociażby przeróbkę „Osiem i pół” Felliniego na tandetne, musicalowe „Dziewięć”, amerykańską wersję duńskich „Braci”, a nawet uhonorowaną Oscarami „Infiltrację” Scorsese (która jest wyłącznie przeniesieniem w amerykańskie realia hongkońskiego pierwowzoru) .

Bezduszna maszyna

- Hollywoodzkie filmy to trywialność, ograniczenia, nastawienie na widowiskowość, a nie na treść oraz liczne uproszczenia. To wszystko stosuje się po to, aby trafić do jak najszerszego grona odbiorców i by zmaksymalizować zyski – charakteryzuje amerykański przemysł filmowy Marlena Janasz, blogerka i znawczyni kina. Szacunek dla aktora-artysty, traktowanie filmu jako sztuki, umiłowanie tradycji, zaangażowanie reżysera w cały proces powstawania filmu (w Hollywood coraz częstszą praktyką jest oddawanie „mniej znaczących scen” pod zarząd drugim reżyserom) –wszystko to, tak ważne nad Sekwaną, staje się tylko pustymi, nic nieznaczącymi pojęciami po drugiej stronie oceanu. Hollywoodzka maszyna jest bezlitosna. Ale bezlitośni są także widzowie, którzy to wszystko widzą i coraz bardziej zdecydowanie odwracają się od amerykańskiego molocha, wybierając coraz częściej filmy europejskie. I na tym z pewnością nie tracą.
                                                                                    


Do przeczytania (kiedyś tam!)
Buziaki
Amandine

P.S. I jak Wam się podoba M. i jej relacja z WFFu? Świetna jest, co nie? 

środa, 31 października 2012

28. WFF - odkrycia, cz. 2



Z okazji Halloween, część druga odkryć 28. WFF. Tym razem filmy hiszpańskojęzyczne; kolejny przypadek...?

3. Królewna Śnieżka, reż. Pablo Berger (Hiszpania, Belgia, Francja)

W 2011 roku filmowy świat został podbity przez francuskiego Artystę, utrzymanego w konwencji kina niemego. Królewna Śnieżka (swoją drogą, skąd ostatnio moda na ekranizowanie tej właśnie baśni?!) w reżyserii Pablo Bergera podąża tropem wyznaczonym przez słynnego francuskiego poprzednika. Zapewne, gdyby była to pierwsza produkcja w tym stylu, zrobiłaby o wiele większe wrażenie, ale nawet mimo oczywistych skojarzeń z Artystą, czarno-białe wysmakowane zdjęcia pozostają ogromnym atutem filmu.
Trzeba też podkreślić, że przyjęta forma służy tutaj zupełnie innemu celowi – podczas gdy w Artyście chodziło o złożenie hołdu kinu niememu, autor Śnieżki bawi się z dobrze nam znaną treścią baśni i robi to znakomicie (w której innej Śnieżce znajdziemy krasnoludka-transwestytę i macochę sado-maso? :) )
Jedną z ważniejszych cech filmu Bergera jest mocne osadzenie historii w hiszpańskiej kulturze; corrida i flamenco stają się tu istotnymi elementami, mającymi znaczący wpływ na kształt całości.
Dodatkową zaletę Królewny Śnieżki stanowią liczne nawiązania do uznanych dzieł światowej kinematografii; wprawne oko może podobno dostrzec ukłon w stronę filmów Bergmana, Buñuela, Saury, Felliniego, a nawet Wildera.
Podsumowując: przepiękna forma oraz błyskotliwie zinterpretowana treść czynią z Królewny Śnieżki filmową perełkę, przed którą chylę czoła.

PS. To jedyny z moich faworytów, który załapał się do pierwszej dziesiątki Plebiscytu Publiczności – niech to stanowi osobną rekomendację.


4. Diablo, reż. Nicanor Loreti (Argentyna) 

Filmowa jazda bez trzymanki i na bezdechu, po raz drugi. Opowieść o byłym bokserze, który w ciągu jednego dnia przyjmuje kilka niespodziewanych wizyt, uruchamiających szaloną lawinę wydarzeń, powinna przypaść do gustu wielbicielom Quentina Tarantino. W Diablo odnajdujemy bowiem te same czynniki, które są wyznacznikiem stylu twórcy Pulp Fiction: zabawę konwencją kina akcji, gejzery czarnego humoru i sceny pełne przemocy, tak dosłownej i przerysowanej, że nie można jej brać na poważnie. Mam jednak wrażenie, że reżyser Diablo posuwa się dalej niż Tarantino, a jego film osiąga taki poziom absurdu i kiczu (zamierzonego), że widzowi nie pozostaje nic innego jak tylko bezsilnie zwijać się ze śmiechu (Diablo był jedynym filmem, na którym uśmiałam się do łez).

Gdyby ktoś nie do końca jeszcze wierzył w mój gust filmowy, i tym razem mogę zapewnić, że film zebrał bardzo pozytywne opinie wśród innych widzów, a równie żywiołowych reakcji publiczności (potęgujących jeszcze wrażenie znakomitej zabawy)  nie dane mi było widzieć na żadnym innym seansie.


Na deser wspomnę o jeszcze jednym filmie, który może nie zrobił na mnie aż tak dużego wrażenia jak omówiona czwórka, ale również stał się bardzo bliski memu sercu, ze względu na ponadprzeciętny poziom dziwaczności.

Filmem tym jest Pervertigo, którego autorem jest Jaron Henrie-McCrea; pierwsza amerykańska produkcja w zestawieniu. 



Każda z postaci pojawiających się w filmie ma swoje niecodziennie, nieszablonowe… nazwijmy to hobby. Przykładowo, główny bohater o imieniu Lloyd, jest nałogowym podglądaczem. To dość nietypowe zajęcie, któremu oddaje się z pasją i zaangażowaniem, staje się punktem wyjścia intrygi obfitującej w zaskakujące zwroty akcji, intrygi, której uczestnicy z całą pewnością odstają od tego, co nazywamy powszechnie „normą społeczną”.
Podobnie jak pozostałe cztery omówione filmy, Pervertigo gwarantuje raczej dobrą rozrywkę niż duchowe i intelektualne uniesienia, ale czy nie taka jest z założenia podstawowa rola kina?

Ja jestem pewna jednego: gdyby na nasze ekrany wprowadzano takie właśnie filmy zamiast mdłych komedii romantycznych czy hollywoodzkich superprodukcji, praktycznie niczym się od siebie nie różniących, słowo „rozrywka” niewątpliwie kojarzyłoby się o wiele lepiej niż ma to miejsce teraz.