piątek, 16 listopada 2012

"Bestie z południowych krain" - recenzja


Bestie z południowych krain

Ostatnimi czasy to filmy niezależne, zwłaszcza reżyserskie debiuty, raz za razem zdobywają serca widzów i wnoszą powiew świeżości do odrobinę zatęchłego w swej zachowawczości kina. Nie inaczej rzecz się ma z debiutem Benha Zeitlina, uznanego (trochę górnolotnie) nadzieją amerykańskiego kina artystycznego. Jego „Bestie z południowych krain” podbiły wiele filmowych festiwali (między innymi redfordowski Sundunce, gdzie zdobyły główną nagrodę).

Filmowa Hushpuppy dostrzega, że coś się w jej otoczeniu zmienia. Dociera do niej fakt, że już niedługo nic nie będzie takie same. To jej przeczucie zwiastują (może nieco zbyt dosłownie i nachalnie) obudzone z arktycznego snu olbrzymie tury. Świat marzeń i wyobraźni jest tu nierozerwalnie związany ze światem rzeczywistym, przeplata się z nim i zazębia, tworząc w gruncie rzeczy jedną, zaskakująco spójną całość. Oniryzm i realizm idealnie się ze sobą komponują, czyniąc oglądany na ekranie świat zarazem prawdziwym, jak i mitycznym. A tym samym niezwykle kuszącym i zachęcającym do zagłębienia się w jego meandrach. Film można w dwóch słowach określić wiele mówiącym terminem realizmu magicznego (w którym to stylu króluje niepodzielnie inny amerykański reżyser – Tim Burton). Jest to jednak realizm magiczny pozbawiony całej tej cukierkowo-lukrowanej, kiczowatej otoczki. Wręcz przeciwnie – ma gorzki posmak.


Film udowadnia, że warto czasami znów poczuć się dzieckiem. Taką możliwość daje spojrzenie na świat oczami niezwykle rezolutnej sześcioletniej Hushpuppy. W tej roli genialna, magnetyczna, zagarniająca cały ekran i spychająca pozostałych – bardziej doświadczonych – aktorów na margines, Quvenzhane Wallis – o której nikt nie powiedziałby, że jest debiutantką, zwłaszcza gdy patrzy się na niesamowitą gamę emocji, wyrażaną złożoną mimiką i gestami. Dzięki przejęciu jej punktu widzenia, zaczyna dostrzegać się rzeczy wcześniej niedostrzegalne – otaczające nas piękno i harmonię natury, moc płynącą z bicia serca, złożoność ludzkich więzi, by wymienić tylko kilka. „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.” – chciałoby się zacytować klasyka. Może nieco banalnie i naiwnie, ale jednocześnie magicznie i zachwycająco w swej prostocie.

Zeitlin jest nie tylko reżyserem - jest artystą. Genialnie operuje światłem, nasyceniem barw, dźwiękiem, tworząc przy tym fantastyczny, baśniowy, nierealny świat (genialna jest zwłaszcza scena wielkiej fety z fajerwerkami, w której bierze udział Hushpuppy). Imponuje też jego – zdawałoby się nieograniczona – wyobraźnia. Reżyser podkreśla w wywiadach, że zależy mu zarówno na naturalnych, dziewiczych wręcz plenerach (takie właśnie jest Bathub, które grały luizjańskie krajobrazy) jak i na przekazaniu prawdziwych emocji, przeżyć, wyborów, które nie raz okazują się dla nich za ciężkie. Trzeba przyznać, że łączy te dwie rzeczy idealnie.

Zeitlin balansuje na cienkiej granicy między arcydziełem a art’housową papką. Dla jednych przechyla się bardziej w jedną, dla drugich – w drugą stronę. To film, który trzeba przepracować w samym sobie i zdecydować, którą stronę wybrać. Zeitlin zmusza widza do spojrzenia w głąb siebie, do odkrycia jeszcze nieznanych pokładów dziecięcej wrażliwości, do spróbowania odnalezienia prawdy –a przynajmniej jej części – o sobie. Gra z nim, ale jednocześnie próbuje pomóc odnaleźć - jeśli nie szczęście, to przynajmniej spokój w tych niespokojnych czasach. 

1 komentarz:

  1. ewidentnie należę do tych wg których film przechylił się w drugą stronę (arthousowej papki ofkors) ;P

    OdpowiedzUsuń