Bestie z południowych krain
Ostatnimi czasy to filmy niezależne, zwłaszcza reżyserskie
debiuty, raz za razem zdobywają serca widzów i wnoszą powiew świeżości do
odrobinę zatęchłego w swej zachowawczości kina. Nie inaczej rzecz się ma z
debiutem Benha Zeitlina, uznanego (trochę górnolotnie) nadzieją amerykańskiego
kina artystycznego. Jego „Bestie z południowych krain” podbiły wiele filmowych
festiwali (między innymi redfordowski Sundunce, gdzie zdobyły główną nagrodę).
Filmowa Hushpuppy dostrzega, że coś się w jej otoczeniu
zmienia. Dociera do niej fakt, że już niedługo nic nie będzie takie same. To jej przeczucie zwiastują (może nieco zbyt dosłownie i nachalnie) obudzone z
arktycznego snu olbrzymie tury. Świat marzeń i wyobraźni jest tu nierozerwalnie
związany ze światem rzeczywistym, przeplata się z nim i zazębia, tworząc w
gruncie rzeczy jedną, zaskakująco spójną całość. Oniryzm i realizm idealnie się
ze sobą komponują, czyniąc oglądany na ekranie świat zarazem prawdziwym, jak i
mitycznym. A tym samym niezwykle kuszącym i zachęcającym do zagłębienia się w
jego meandrach. Film można w dwóch słowach określić wiele mówiącym terminem
realizmu magicznego (w którym to stylu króluje niepodzielnie inny amerykański
reżyser – Tim Burton). Jest to jednak realizm magiczny pozbawiony całej tej
cukierkowo-lukrowanej, kiczowatej otoczki. Wręcz przeciwnie – ma gorzki posmak.
Film udowadnia, że warto czasami znów poczuć się dzieckiem.
Taką możliwość daje spojrzenie na świat oczami niezwykle rezolutnej
sześcioletniej Hushpuppy. W tej roli genialna, magnetyczna, zagarniająca cały
ekran i spychająca pozostałych – bardziej doświadczonych – aktorów na margines,
Quvenzhane Wallis – o której nikt nie powiedziałby, że jest debiutantką,
zwłaszcza gdy patrzy się na niesamowitą gamę emocji, wyrażaną złożoną mimiką i
gestami. Dzięki przejęciu jej punktu widzenia, zaczyna dostrzegać się rzeczy
wcześniej niedostrzegalne – otaczające nas piękno i harmonię natury, moc
płynącą z bicia serca, złożoność ludzkich więzi, by wymienić tylko kilka. „Najważniejsze
jest niewidoczne dla oczu.” – chciałoby się zacytować klasyka. Może nieco
banalnie i naiwnie, ale jednocześnie magicznie i zachwycająco w swej prostocie.
Zeitlin jest nie tylko reżyserem - jest artystą. Genialnie
operuje światłem, nasyceniem barw, dźwiękiem, tworząc przy tym fantastyczny,
baśniowy, nierealny świat (genialna jest zwłaszcza scena wielkiej fety z
fajerwerkami, w której bierze udział Hushpuppy). Imponuje też jego – zdawałoby się
nieograniczona – wyobraźnia. Reżyser podkreśla w wywiadach, że zależy mu zarówno
na naturalnych, dziewiczych wręcz plenerach (takie właśnie jest Bathub, które
grały luizjańskie krajobrazy) jak i na przekazaniu prawdziwych emocji, przeżyć,
wyborów, które nie raz okazują się dla nich za ciężkie. Trzeba przyznać, że
łączy te dwie rzeczy idealnie.
Zeitlin balansuje na cienkiej granicy między arcydziełem a art’housową
papką. Dla jednych przechyla się bardziej w jedną, dla drugich – w drugą
stronę. To film, który trzeba przepracować w samym sobie i zdecydować, którą
stronę wybrać. Zeitlin zmusza widza do spojrzenia w głąb siebie, do odkrycia
jeszcze nieznanych pokładów dziecięcej wrażliwości, do spróbowania odnalezienia
prawdy –a przynajmniej jej części – o sobie. Gra z nim, ale jednocześnie
próbuje pomóc odnaleźć - jeśli nie szczęście, to przynajmniej spokój w tych
niespokojnych czasach.
ewidentnie należę do tych wg których film przechylił się w drugą stronę (arthousowej papki ofkors) ;P
OdpowiedzUsuń