Zaczynamy nowy rok na blogu recenzją najnowszego filmu Wesa Andersona. Widzieliście już? Podobał Wam się? Zapraszamy do komentowania i dyskusji!
Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom
Wes Anderson dał się poznać jako
twórca ekscentrycznych i ekstrawaganckich, a zarazem magicznych filmowych widowisk jak:
„Fantastyczny Pan Lis”, „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Pociąg do Darjeeling”
czy krótkometrażowego „Hotelu Chevalier”. Obecnie raczy nas w kinach swoim
nowym dziełem – swoistym peanem na cześć kraju lat dziecinnych. O czym
właściwie są „Kochankowie z Księżyca” oraz czy warto poświęcić chwilę lub dwie,
żeby ich obejrzeć?
Wes Anderson jest z całą pewnością wizjonerem kina, którego
można kochać bądź też nienawidzić, twórcą wyjątkowym, a zarazem niepokornym,
który nie boi się wybiegać przed szereg i proponować widzom rzeczy nowych,
niezwykłych, zadziwiających, niespotykanych. Stara się czarować mocą swojej niezwykle
bogatej wyobraźni, jednocześnie każdemu za pomoc jej imaginacji dostarczając
czegoś innego. Najmłodszym – dreszczyk grozy i pierwsze wzruszenia. Starszym –
wizualno-estetyczne spełnienie, a jednocześnie nienachalnie zarysowane
problemy, nad którymi mogą się pochylić bez obaw o moralnego kaca.
„Kochankowie…” są znakomicie wyreżyserowaną za pomocą
bajkowych ujęć i idyllicznej muzyki historią pierwszej miłości Suzy i Sama (w
tej roli debiutujący: Kara Hayward oraz Jared Gilman). Ona mieszka wraz z
rodzicami i rodzeństwem w nieco fantasmagorycznym domu nad morzem, on jest
sierotą, spędzającym wakacje w pobliskim obozie dla skautów. Wszystko dzieje
się na małej wyspie o wdzięcznej nazwie New Penzance. Jest rok 1965. Suzy i Sam
postanawiają uciec i wyruszyć we wspólną podróż, będącą nie tylko romantycznym
wojażem, ale także, a może przede wszystkim, ucieczką od dorosłości rodem z
„Piotrusia Pana”. Młodzi bohaterowie nie przewidują, że w pogoń za nimi wyruszą
zarówno drużynowy (genialny Edward Norton i jego nogi w krótkich spodenkach)
wraz ze zgrają skautów, jak i nieszczęśliwy policjant o wielkim sercu (Bruce
Willis) oraz oziębła opieka społeczna (Tilda Swinton).
„Kochankowie…” są wielką inscenizacją, utkaną z misterną
precyzją z wielu elementów. Przy tym bawią się konwencją, epatując wręcz
sztucznością i umownością. Jednak pastelowe
kolory, krótkie spodenki, futrzane czapki, kiczowate okładki książek, wielkie
forty skautów i maleńkie canoe nie rażą, ale ułatwiają nam, widzom, wyobrażenie
sobie realiów tamtych czasów, a wręcz pozwalają na cofnięcie się w czasie i
dotknięcie tamtej epoki. Film zachwyca genialnie skomponowanymi obrazkami,
które jednak nie są tylko slajdami bez treści, ale niosą ze sobą mnóstwo pozytywnej
energii, humoru, ciepła i uczuć. Mimo tej cukierkowatości, nie jest to do końca
sielankowy utwór, gdyż jednym z głównych
tematów filmu czyni Anderson szczególnie sobie bliskie problemy rodzinne ,
wyobcowanie, inność i niedopasowanie.
Obraz życia wykreowany przez Andersona w „Kochankach z
Księżyca” przypomina pudełko czekoladek, w którym obok tych pysznych, zawsze
znajdzie się jakaś, która nam nie zasmakuje i nie będzie do końca pasować. Z
całą pewnością jednak, mimo kropel goryczki warto się zagłębić w nowy,
wspaniały, sielankowy świat Wesa Andersona.
Do przeczytania (kiedyś tam, bo sesja)
Amandine
to chyba jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy!) film Andersona.
OdpowiedzUsuńDopracowany w każdym calu, zabawny, ale i pełen wielkich, poważnych uczuć i problemów.
uwielbiam od pierwszego wejrzenia.
Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń