środa, 9 stycznia 2013

"Moonrise Kingdom. Kochankowie z Księżyca" - recenzja


Zaczynamy nowy rok na blogu recenzją najnowszego filmu Wesa Andersona. Widzieliście już? Podobał Wam się? Zapraszamy do komentowania i dyskusji!



Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom

              Wes Anderson dał się poznać jako twórca ekscentrycznych i ekstrawaganckich,  a zarazem magicznych filmowych widowisk jak: „Fantastyczny Pan Lis”, „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Pociąg do Darjeeling” czy krótkometrażowego „Hotelu Chevalier”. Obecnie raczy nas w kinach swoim nowym dziełem – swoistym peanem na cześć kraju lat dziecinnych. O czym właściwie są „Kochankowie z Księżyca” oraz czy warto poświęcić chwilę lub dwie, żeby ich obejrzeć?


Wes Anderson jest z całą pewnością wizjonerem kina, którego można kochać bądź też nienawidzić, twórcą wyjątkowym, a zarazem niepokornym, który nie boi się wybiegać przed szereg i proponować widzom rzeczy nowych, niezwykłych, zadziwiających, niespotykanych. Stara się czarować mocą swojej niezwykle bogatej wyobraźni, jednocześnie każdemu za pomoc jej imaginacji dostarczając czegoś innego. Najmłodszym – dreszczyk grozy i pierwsze wzruszenia. Starszym – wizualno-estetyczne spełnienie, a jednocześnie nienachalnie zarysowane problemy, nad którymi mogą się pochylić bez obaw o moralnego kaca.
„Kochankowie…” są znakomicie wyreżyserowaną za pomocą bajkowych ujęć i idyllicznej muzyki historią pierwszej miłości Suzy i Sama (w tej roli debiutujący: Kara Hayward oraz Jared Gilman). Ona mieszka wraz z rodzicami i rodzeństwem w nieco fantasmagorycznym domu nad morzem, on jest sierotą, spędzającym wakacje w pobliskim obozie dla skautów. Wszystko dzieje się na małej wyspie o wdzięcznej nazwie New Penzance. Jest rok 1965. Suzy i Sam postanawiają uciec i wyruszyć we wspólną podróż, będącą nie tylko romantycznym wojażem, ale także, a może przede wszystkim, ucieczką od dorosłości rodem z „Piotrusia Pana”. Młodzi bohaterowie nie przewidują, że w pogoń za nimi wyruszą zarówno drużynowy (genialny Edward Norton i jego nogi w krótkich spodenkach) wraz ze zgrają skautów, jak i nieszczęśliwy policjant o wielkim sercu (Bruce Willis) oraz oziębła opieka społeczna (Tilda Swinton).
„Kochankowie…” są wielką inscenizacją, utkaną z misterną precyzją z wielu elementów. Przy tym bawią się konwencją, epatując wręcz sztucznością i umownością.  Jednak pastelowe kolory, krótkie spodenki, futrzane czapki, kiczowate okładki książek, wielkie forty skautów i maleńkie canoe nie rażą, ale ułatwiają nam, widzom, wyobrażenie sobie realiów tamtych czasów, a wręcz pozwalają na cofnięcie się w czasie i dotknięcie tamtej epoki. Film zachwyca genialnie skomponowanymi obrazkami, które jednak nie są tylko slajdami bez treści, ale niosą ze sobą mnóstwo pozytywnej energii, humoru, ciepła i uczuć. Mimo tej cukierkowatości, nie jest to do końca sielankowy utwór,  gdyż jednym z głównych tematów filmu czyni Anderson szczególnie sobie bliskie problemy rodzinne , wyobcowanie, inność i niedopasowanie.
Obraz życia wykreowany przez Andersona w „Kochankach z Księżyca” przypomina pudełko czekoladek, w którym obok tych pysznych, zawsze znajdzie się jakaś, która nam nie zasmakuje i nie będzie do końca pasować. Z całą pewnością jednak, mimo kropel goryczki warto się zagłębić w nowy, wspaniały, sielankowy świat Wesa Andersona.




Do przeczytania (kiedyś tam, bo sesja)
Amandine


P.S. W gratisie moja ulubiona piosenka z tego filmu:



2 komentarze:

  1. to chyba jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy!) film Andersona.
    Dopracowany w każdym calu, zabawny, ale i pełen wielkich, poważnych uczuć i problemów.
    uwielbiam od pierwszego wejrzenia.

    OdpowiedzUsuń