sobota, 20 października 2012

"Mroczne cienie" - recenzja


„Mroczne cienie” cieniem Burtona

Tim Burton – twórca ekscentrycznych i ekstrawaganckich, a zarazem magicznych filmowych widowisk jak „Edward Nożycoręki”, „Duża ryba”, czy „Gnijąca panna młoda” raczy nas właśnie w kinach swoim nowym dziełem – swoistym pastiszem filmów grozy i horrorów. O czym właściwie są „Mroczne cienie” – film nierozłącznego duetu Burton i Depp i czy warto poświęcić chwilę lub dwie, żeby go obejrzeć?

Burton uważany jest za wizjonera kina, twórcę wyjątkowego, który odrzucając współczesną popkulturę, nie boi się wybiegać przed szereg i proponować widzom rzeczy nowych, niezwykłych, zadziwiających, niespotykanych. Kolejne pokolenia młodych kinomanów zdają się być oczarowane mocą wyobraźni niepokornego reżysera. Reprezentują oni wszystkie grupy wiekowe, bo Burton nie tworzy dla określonej. Tworzy dla wszystkich, każdemu dostarczając czegoś innego. Najmłodszym – dreszczyk grozy, którego nie znajdą w innych produkcjach. Starszym – wizualno-estetyczne spełnienie, a jednocześnie nienachalnie zarysowane problemy, nad którymi mogą się pochylić bez obaw o moralnego kaca.

Skąd Burton czerpie pomysły na tworzenie tak magiczno-fantastycznych światów? Podszepty krytyków o jego chorej wyobraźni z pewnością nie oddają całej prawdy. Burton sam nigdy nie przyzna, czym tak naprawdę się inspirował. Jednak wprawne oko rozpozna niektóre inspiracje, jak chociażby czerpanie garściami z mistrza powieści grozy - Edgara Allana Poe. Fascynację wielobarwnym meksykańskim Dniem Zmarłych. Kiczowatym amerykańskim Halloween. Klasycznymi baśniami i bajkami (m.in. rosyjskimi), czy starymi horrorami.


Burton jednak ostatnio rozczarowuje. Kryzys twórczy? Może. Daleko mu do formy, jaką prezentował podczas premier swoich najlepszych filmów. Ostatnio - „Alicja w krainie czarów” była nieudaną próbą przełamania sztampowych, cukierkowo-lukrowych, disneyowskich adaptacji prozy Lewisa Carrolla. Uważana jest za swoistą kapitulację zarówno Burtona, jak i jego wiernego aktorskiego giermka – Deppa.

  Krytycy zastanawiają się jak długo jeszcze Burton pociągnie na renomie swojego nazwiska. Jeszcze film lub dwa na poziomie „Mrocznych cieni” i kluby fanowskie amerykańskiego reżysera zaczną się kurczyć do niepokojących rozmiarów.


„Mroczne cienie” to próba przeniesienia na wielki ekran klasycznej amerykańskiej „opery mydlanej grozy”. Bohaterami filmu są, podobnie jak w serialu, całe zastępy wiedźm, wilkołaków, wampirów i innych potworów. Prym wiedzie nieporadny wampir o dobrym sercu – Barnabas Collins (w tej roli mdły Johnny Depp). Po ponad dwustu latach udaje mu się uwolnić z grobu. Postanawia odnaleźć potomków swojej rodziny, pomóc im,  przywracając dawną świetność oraz fortunę rodu. Jednocześnie będzie musiał wyrównać rachunki ze starą znajomą – wiedźmą Angeliką, która (dosłownie) wpędziła go do grobu, wcześniej zmieniając w wampira, w akcie zemsty za nieodwzajemnioną miłość (w roli Angeliki charyzmatyczna Eva Green). „Mroczne cienie” próbują być pastiszem filmów grozy, próbują łączyć horror z romansem, komedią i dramatem. Jednak tym razem w przepisie na sukces zostały zachwiane proporcje składników. Film dłuży się i ciągnie, nie pomaga nawet gwiazdorska obsada (Depp, Green, Bonham Carter, Pfeiffer).

Być może kolejne projekcje burtonowskiej wyobraźni znów będzie można określić mianem surrealistycznych, groźnych, cudowno-pięknych snów. A nie tylko ich namiastką, jak to się dzieje w przypadku „Mrocznych cieni” (czy wcześniejszej „Alicji…”). Okaże się już wkrótce.





Do przeczytania (pewnie-nie-tak-wkrótce)
Amandine

2 komentarze:

  1. Widziałam i nieźle się bawiłam. Fakt, nie jest to dzieło na miarę innych jego filmów. Ale jest tam kilka motywów, dla których warto.
    Pozdrawiam :).

    OdpowiedzUsuń