poniedziałek, 13 sierpnia 2012

"Alicja w krainie czarów" - recenzja

Hej,hej!
Wiem,wiem. Dawno mnie tu nie było. Ale dużo się działo. Jutro wyjeżdżam i zostawiam Was z nową recenzją, napisaną, ot tak, na szybko. Miłych wakacji! Buziaki! Enjoy reading!




„Alicja w krainie czarów” – zmierzch ery Burtona

                    Tim Burton – niegdysiejszy twórca ekstrawaganckich i ekscentrycznych, a jednocześnie magicznych i niepowtarzalnych filmowych widowisk jak „Edward Nożycoręki”, „Duża ryba”, czy „Gnijąca panna młoda” od kilku lat rozczarowuje swoich fanów. Najpierw przyszła nieudana próba odczytania na nowo klasycznej opowieści Lewisa Carrolla, ostatnio równie nieudane „Mroczne cienie”.
O czym właściwie jest „Alicja w krainie czarów” – film nierozłącznego duetu Burton i Depp i czy warto poświęcić chwilę lub dwie, żeby go obejrzeć?


Burton uważany jest za wizjonera kina, twórcę wyjątkowego. Kolejne pokolenia młodych kinomanów zdają się być oczarowane mocą wyobraźni niepokornego reżysera. Burton tworzy dla wszystkich, niezależnie od wieku, każdemu ofiarowując  coś innego. Najmłodszym – dreszczyk grozy, którego nie znajdą w innych produkcjach. Starszym – wizualno-estetyczne spełnienie.
Skąd Burton czerpie pomysły na tworzenie tak magiczno-fantastycznych światów? Sam nigdy nie przyzna, na czym się wzorował . Jednak wprawne oko rozpozna niektóre inspiracje, jak chociażby czerpanie garściami z mistrza powieści grozy - Edgara Allana Poe. Fascynację wielobarwnym meksykańskim Dniem Zmarłych. Kiczowatym amerykańskim Halloween. Klasycznymi baśniami i bajkami (m.in. rosyjskimi), czy starymi horrorami. Burton jednak ostatnio rozczarowuje. Kryzys twórczy? Może. Daleko mu do formy, jaką prezentował podczas premier swoich najlepszych filmów.
 „Alicja w krainie czarów” jest nieudaną próbą przełamania sztampowych, cukierkowo-lukrowych, disneyowskich adaptacji prozy Lewisa Carrolla. Miała być ciągiem dalszym opowieści angielskiego pisarza, uważana jest za swoistą kapitulację zarówno Burtona, jak i jego wiernego aktorskiego giermka – Deppa (tu w roli Szalonego Kapelusznika).  Widz może poczuć się oszukany, oglądając film. Od początku wie, jak się to wszystko skończy, nie martwi się o wynik, przed seansem wie tyle samo, co po nim. Temu wszystkiemu towarzyszą umiarkowane, letnie emocje. Nie ma za bardzo kiedy się wzruszyć, kiedy pośmiać i kiedy zadrżeć ze strachu. Wszystko jest miałkie i nijakie. Jednego jednak nie można „Alicji…” odmówić. Jest piękna wizualnie. Od strony plastycznej – bez zarzutu. Szkoda, że tylko od tej.
Być może kolejne projekcje burtonowskiej wyobraźni znów będzie można określić mianem surrealistycznych, groźnych, cudowno-pięknych snów. A nie tylko ich namiastką, jak to się dzieje w przypadku „Alicji…”. Okaże się już wkrótce.



Do przeczytania (nie tak) wkrótce
Amandine

3 komentarze:

  1. Wielkie rozczarowanie tą produkcją, jedyne co mi się w niej podobało to ta oprawa wizualna, reszta to dno, w mej opinii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Film mnie jakos specjalnie nie zachwycił,ale miło sie oglądało.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się z Wami i oczywiście pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń