czwartek, 6 września 2012

"Bękarty wojny" - recenzja

Przepis na dobry film? Garść czarnego humoru, szczypta absurdu, łyżka ekstrawagancji, wiadro wartkiej akcji, a to wszystko okraszone niesamowitym kunsztem technicznym i nieprzeciętnym talentem. Et voila! Mamy film. Właśnie stworzyliśmy Bękarty wojny, ostatni (jak do tej pory) film jednego z najsłynniejszych amerykańskich reżyserów. Quentin Tarantino zna ten przepis na pewno, zna też odpowiednie proporcje.

Okupowana przez nazistów Francja. Film rozpoczyna scena egzekucji rodziny Shosanny Dreyfus (w tej roli Mélanie Laurent), której dokonuje pułkownik Hans Landa (Christopher Waltz). Dziewczynie udaje się uciec i wyjechać do Paryża, gdzie jako właścicielka kina, przyjmuje nową tożsamość. W tym samym czasie, w innym miejscu, porucznik Aldo Raine (Brad Pitt) organizuje grupę żydowskich żołnierzy, którzy mają dokonywać aktów zemsty na nazistach. Do oddziału Raine’a dołącza niemiecka aktorka i agentka Bridget Von Hammersmark (Diane Kruger), której misją jest pozbawienie władzy przywódców Trzeciej Rzeszy, w tym samego Hitlera. Losy tej czwórki zbiegają się w paryskim kinie, gdzie Shosanna przygotowuje własny plan zemsty.


Film spotkał się z mieszanymi odczuciami krytyki i samych widzów. Pojawiały się zarzuty, że Bękarty... to tylko porcja czystej rozrywki, że brak w nich powagi dorosłego, europejskiego kina, że zabrakło wartości, przesłania i głębi, że naśmiewa się z tematów, z których – absolutnie – nie powinien się naśmiewać.








Tarantino wychodzi z innego założenia. Dla niego nie ma tematu, którego nie można by wyśmiać. Nie ma zdarzenia, postaci, symbolu, których nie da się przedstawić w sposób groteskowy, a zarazem nowatorski. Dlatego nie dziwi, gdy jego Hitler opuszcza kinową salę w poszukiwaniu gumy do życia, ani kiedy bohaterowie filmu prześcigają się w wygłaszaniu szeregu ciętych ripost. A nie są to papierowe kukły, a bohaterowie pełnokrwiści, wielowymiarowi, skomplikowani. A do tego świetnie zagrani przez prawdziwą plejadę gwiazd.

Z Tarantinem jest tak: albo się go kocha, uważa za geniusza i wizjonera kina, albo po prostu nie czuje się jego filmów i nie rozumie poczucia humoru. A to najlepsza sytuacja dla twórcy – wywoływać tak skrajne emocje.

Do przeczytania wkrótce
Amandine
P.S. A dzisiaj wybieram się na "Zakochanych w Rzymie" (w końcu). Polecacie?

4 komentarze:

  1. I przede wszystkim Pitt udający Włocha i Hitler proszący o gumę do żucia. :)
    Rewelacyjny film!
    przemyslrozrywkowy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się całkowicie i w 100% :) pozdrawiam :)

      Usuń
  2. A ja uwielbiam Tarantino i jego szalone pomysły. I jak Brad Pitt dotąd nie robił na mnie wielkiego wrażenia, tak jego "Buongiorno" i "Gorlomi" będę pamiętać do końca mych dni ;). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hahahahha :) Gorlomi :) Made my day! :) Pozdrawiam :)

      Usuń